Juliusz Machulski powrócił z najlepszym swoim filmem od dwudziestu lat. Choć ten osąd świadczy raczej o słabości dorobku reżysera z tego tysiąclecia niż o mocy recenzowanego tytułu, nie siejmy
Z dawnymi mistrzami jest inaczej niż z ich dziełami - bo te się nie starzeją. Juliuszowi Machulskiemu trzeba oddać, że do czasu transformacji ustrojowej kręcił filmy niezatapialne nawet mimo późniejszych prób ponownej ich ewaluacji. Były one po prostu bezbrzeżnie śmieszne i na swój kult zasłużyły. Potem jednak nigdy już nie odnalazł raz utraconego szwungu. Owszem, nadal miewał filmy przyzwoite, dobre, a nawet lepsze. Lecz z każdym kolejnym wejściem na plan ulatywała z niegdyś rzutkiego, energicznego reżysera ikra. Machulski, cóż, powoli przestał nadążać za światem. Tak jak kiedyś świat nie nadążał za Machulskim. Może to autorefleksja, a może zwyczajne zmęczenie kazały bez mała legendarnemu już dla polskiej komedii reżyserowi udać się na zasłużony odpoczynek. Z owej emerytury - która okazała się zaledwie kilkuletnim urlopem - powrócił z najlepszym swoim filmem od dwudziestu lat. Urlop był zresztą powiązany z zawodowym researchem. Tak jak Cuma, bohater omawianego filmu, Machulski zacumował (proszę o wybaczenie - nie mogłem się oprzeć) na andaluzyjskim wybrzeżu. Przestrzegam jednak przed nadmiernym entuzjazmem. Ten osąd świadczy raczej o słabości dorobku Machulskiego z tego tysiąclecia niż o mocy recenzowanego tytułu. Ale nie siejmy defetyzmu - to solidne, porządne kino.
Adam Golec
Ciekawa jest perspektywa, z jaką reżyser spogląda po latach na stary krakowski bruk, dachy i kamienice. Patrzy na nie bowiem oczyma turysty. Miasto wygląda niczym skansen - piękny, bo piękny, ale jednak. Z miejskiej kasy poszło trochę złotych do budżetu, stąd te zwykle niezręczne, niezgrabnie chwytane kamerą widokówki sunące za plecami Cumy, przechadzającego się po Starym Mieście. Złodziej przyleciał tam z Hiszpanii, gdzie zamieszkał na stałe po pamiętnym skoku. Celem była wtedy najcenniejsza zdobycz z muzeum Czartoryskich. Teraz wraca, zachęcony kolejnym zleceniem tego samego kalibru. Na miejscu okazuje się jednak, że jego usługi nie są już ani potrzebne, ani pożądane. Cuma, podchodząc do sprawy ambicjonalnie, unosząc się honorem, chce ukoić urażoną dumę tak, jak umie najlepiej - okradając niedoszłego zleceniodawcę. Problem w tym, że skok ma mieć miejsce lada dzień. A on nawet nie wie, co i skąd ten chce zwinąć.
Adam Golec
Tu pojawia się pewien feler filmu. Machulski tak zamaszyście rozsypuje okruchy chleba, że nie sposób nie domyślić się, o co chodzi - już po kwadransie. Tymczasem Cuma duma (proszę mi wybaczyć raz jeszcze), marszczy czoło, krąży, rozpytuje przez cały pierwszy akt. Owszem, ten czas służy także innemu celowi - swoistej sentymentalnej podróży, odwiedzinom u starych znajomych. Na szczęście Machulski nie popada w nostalgię. Nie robi z "Vinciego 2" ani ody do dawnej świetności, ani pamiętniczka, ani pretekstu do spotkań przyjaciół z przyjaciółmi. To nadal integralny i logiczny element opowieści. Niemniej jego funkcja dramatyczna jest mało wyrazista. Film ślamazarzy się sennie przez dobrą godzinę. Dopiero gdy Cuma zaczyna konstruować w głowie plan pokrzyżowania skoku Chudego i jego młodych gniewnych, fabuła nabiera tempa. Plan, dodajmy, lepiony na ślinę i czystego fuksa.
Adam Golec
Heist movies mają to do siebie, że faza przygotowawcza bywa bardziej angażująca niż sama kulminacja. Cuma, choć doświadczony i drobiazgowy, zbyt mocno polega na przypadku i szczęśliwych zbiegach okoliczności. Nie sposób jednak narzekać na złodziejski drugi plan. Postaci jest tu sporo i mało która ma szansę się rozwinąć, ale Machulski ze współscenarzystą i zarazem odtwórcą głównej roli, Robertem Więckiewiczem, potrafią napisać niejeden dialog, który przynajmniej wywołuje uśmiech. Sporej dawki cringe’u także nie brakuje, ale ten wpisany jest w tkankę polskiej komedii. Marcin Dorociński, spiritus movens omawianego filmu, potrafi każdą linijkę - choćby była z tombaku - przekuć w czyste złoto. Gdy jego komisarz Wilk, teraz agent FBI, pojawia się w Krakowie na gościnnych występach, "Vinci 2" wreszcie łapie wiatr w żagle. Ma się wrażenie, że partnerujący mu w większości scen Łukasz Simlat (Kudra) również się ożywia, próbując dogonić biegnącego sprintem kolegę. Machulski, bezbłędnie to zauważając, szybko buduje na tym fundamencie przeciwwagę dla stoickiego Cumy. Tym samym, jakkolwiek to zabrzmi, ratuje film od nijakości. Bo łatwo było to popsuć do końca, a trudno ocalić. Słabo, sztucznie wypada wątek Szerszenia, próbującego podnieść się po alkoholowym upadku. A przecież to jedna z fabularnych osi. Wygląda to tak, jakby doinwestowano wszystko, co dzieje się w tle, licząc, że resztę jakoś "chłopaki poniosą na barkach". A nie wystarczy puścić tej historii samopas. Nie jest aż tak dobra.
Brutalnie mówiąc, nie było powodu, by spodziewać się po powrocie Machulskiego choćby porządnego filmu. Decyzja o realizacji sequela "Vinciego" wyglądała raczej na chwytanie się brzytwy, próbę utrwalenia powidoku minionej chwały. A jednak - mimo licznych zastrzeżeń i niedociągnięć - można mówić o solidnej komedii sensacyjnej. Komedii, w której lepiej działa komedia niż sensacja. Czynnik ludzki przeważył gatunkowy anturaż. Machulski, pozostając reżyserem od zawsze sprzyjającym swoim bohaterom, ma za dużo serca, by im dokopać. Choć czasem aż by się o to prosiło.
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu